szkaplerz
rodzina szkaplerzna
szkaplerz
 


Dokument bez tytułu

22. Szkaplerz i profesor

"Doktor Maréchal był profesorem medycyny na pewnym uniwersytecie we Francji. Jednego dnia, gdy siedząc za swoją katedrą, ze zwykłą żywością prowadził swój wykład, mój sąsiad szepnął mi do ucha: - Patrzno, Ksawery, co za ucieszną rzecz ma profesor na szyi. Popatrzywszy we wskazanym kierunku, nie mogłem jednak niczego dla mego krótkiego wzroku dostrzec. Inni, jak to ich chichotanie dowodziło, widzieli lepiej. Mój sąsiad podał mi swe okulary i w rzeczy samej ujrzałem tę tajemniczą ozdobę: płatek brunatnego sukna na szarych tasiemkach, który profesorowi poprzez kołnierz przewieszał się na piersi.

- A to ci - zauważył mój sąsiad - osobliwa krawatka.

- Krawatka? To nie jest żadna krawatka - odrzekłem.

- Cóż więc?

- To jest prawdopodobnie. to jest Szkaplerz! - Nie odważyłem się dodać: Jaki ja sam przedtem nosiłem.

Teraz sprawa wyjaśniła się, lecz szepty i chichoty tak się wzmogły, iż to profesora wyprowadzało z równowagi. Wszystkie jednak nasze upomnienia nie zdołały opanować naszego śmiechu.

- Moi panowie - zawołał wreszcie - cóż to ma znaczyć? Jesteście słuchaczami medycyny, czy też szkolnymi żakami?!

Na próżno!... Wreszcie jeden ze słuchaczy zakończył tę scenę. - Panie profesorze - rzekł wskazując na jego szyję - oto tam przyczyna śmiechu. - Dobry profesor zwrócił spokojnie głowę i spostrzegł płatek sukna. - Dziękuję - rzekł, rozpiął kamizelkę i Szkaplerz, żadnego zgoła nie okazując zakłopotania, umieścił na swoim miejscu, a potem z całym spokojem dalej prowadził swój wykład.

Dwa dni potem znalazłem się razem z dwoma kolegami u profesora. - Wyznajcie, moi panowie otwarcie, że byliście zaskoczeni, widząc u mnie szkaplerz. - Jeden z nas przytaknął:

- Ja nosze go - zaczął profesor - już od pierwszej Komunii świętej. Wtenczas to moja matka odebrała ode mnie przyrzeczenie, że nigdy go nie złożę. To przyrzeczenie było dla mnie święte, zawszem go dotrzymywał, ale jedno wydarzenie zachęciło mię do tego w szczególniejszy sposób. W mojej młodości trzeba było należycie pracować, a egzaminatorzy byli daleko surowsi niż dzisiaj, Niejedną noc prześlęczałem nad książkami i z tego popadłem w chorobę. Celem wypoczynku posłano mnie do mego wuja na wieś, gdzie każdego dnia przez godzinę musiałem jeździć konno na spacer. Jeźdźcem byłem dosyć niedołężnym, ale na szkapie mojego wuja, łagodnej jak jagnię, mogło nawet dziecię jeździć. Jednego dnia mój wierzchowiec okulał nieco, dlatego parobek, imieniem Piotr, odezwał się: Dzisiaj panicz musi się przejażdżki wyrzec.  Jolicoeur, koń pańskiego kuzyna, jest dla panicza za dziki. Te słowa, wymówione, jak mi wydawało, z lekką ironią, ubodły mię. _ Dlaczego - rzekłem do siebie - nie mógłbym dosiąść konia, na którym Alfred codziennie ugania? Do tego jest on przecież ode mnie o rok młodszy. Czyż to trzeba zaraz należeć do klubu dżokejów, aby wyjechać konno na przechadzkę po równej drodze! - Rozkazałem przeto konia osiodłać, rześko skoczyłem na jego grzbiet i odjechałem. - Pierwsze dwadzieścia minut wszystko szło dobrze. Już zacząłem przypuszczać, ze Pietrek chciał sobie ze mnie zadrwić. Ale w tejże chwili Kon, przestraszywszy się , zawrócił na miejscu z szybkością wiatru pomknął ku stajni. Aby nie spaść, uczepiłem się kuli od siodła i miałem nadzieję, ze Kon przed drzwiami stajni zatrzyma się. Jakież było moje przerażenie, gdy, zbliżywszy się, spostrzegłem, ze drzwi te stoją otworem. Były one bowiem bardzo niskie, a wierzchowce zwyczajnie osiodłane wprowadzano do stajni. Żaden jednak jeździec, choćby najszczuplejszy, nie odważyłby się przy tym pozostać na koniu. Niby błyskawica przemknęła mi myśl: tu roztrzaskasz sobie głowę. Poleciłem wiec Bogu moją duszę, pochyliłem się jak tylko mogłem najniżej nad grzbietem końskim i wpadłem do stajni.

Z konia para dymiła jeszcze. Pietrek, wuj. Mój kuzyn i służba nadbiegli, aby zobaczyć co się stało. Ubranie moje rozszarpane na strzępy prze Zakmienie sklepienia wejściowego, ale moja skóra i mój - Szkaplerz zostały całe i nie naruszone. Wszyscy zakrzyknęli: Cud! Cud! Ja sam uznałem to samo i jeszcze dzisiaj tego samego jestem przekonania: Najśw. Panienka, której sukienkę miałem na sobie, uratowała mię. Proszę się wiec nie dziwić, ze Szkaplerz do tego czasu zawsze nosiłem. Niektórzy koledzy, wiedząc o tym, nieraz szydzili ze mnie z tego powodu, ale to już ich rzecz. Tylko ten jest wolnomyślicielem kto nim chce być.

Nie chcę się chełpić, ale, mówiąc między nami, śmiało narażałem się różnym epidemiom i zaraźliwym chorobom, przed którymi ci panowie drżeli i tchórzliwie się usuwali. Nieraz znajdowałem go na piersiach biednego chorego; w takich wypadkach chorym zawsze mówiłem: I ja również należę do bractwa Szkaplerza św. Krótko mówiąc, kocham mój Szkaplerz i nie miałbym spokoju, owszem, uczuwałbym pewien bark, gdybym go nie czuł na jego zwykłym miejscu.

Tak opowiadał nam lekarz, a gdy nasza wizyta skończyła się, poszedłem prosto do klasztoru karmelitów, aby postarać się o Szkaplerz. Od tego czasu i ja nigdy się z nim nie rozstają i poznaję, że on duszy i ciału przynosi pożytek. "

                                                                                   "Grégoire"

 
szkaplerz
Aby otrzymywać materiały formacyjne i informacje
o nowościach na naszej stronie
wpisz swój adres mailowy.

 

 

 
góra strony
  Dokument bez tytułu

 

 
 

Strona Rodziny Szkaplerznej Krakowskiej Prowincji Karmelitów Bosych